Nawigacja |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Piotr Białkowski-Świadectwo nawrócenia- |
|
|
Piotr B. Mam na imię Piotr. Mam prawie 29 lat. Poniżej chcę napisać, chciałbym przedstawić to, co spowodowało, że moje życie się zmieniło. W wieku 24 lat zacząłem bardzo mocno nadużywać alkoholu. Piłem codziennie. Na początku dla poprawy humoru. Później alkohol stał się dla mnie lekiem na wszystko – był antidotum na całe zło świata, był wspomagaczem w radościach i sukcesach dnia codziennego, następnie stał się niezbędny do życia. Potrzebowałem go, by funkcjonować, by żyć. W okresie tego jednego wielkiego dwuletniego ciągu wziąłem ślub, choć sam do teraz nie bardzo wiem, jak do tego mogło dojść, skoro do kobiety, z którą stanąłem przed ołtarzem, praktycznie nic nie czułem. Sądzę, iż to jej wpływ spowodował powyższe. Szybko się jednak wszystko rozpadło. Piłem wtedy codziennie na umór, codziennie do urwania filmu. Dlaczego? Byłem uzależniony, nie miałem celu i sensu w życiu. Piłem w końcu tak, by się zapić, by rano już się nie obudzić. A głos za plecami powtarzał – pij, z tamtej strony będzie ci lepiej, pij – po co masz tutaj być? Ten głos też kazał któregoś razu wziąć wszystkie tabletki, które były w domu i zapić je wódką i piwem… Piłem, ale wciąż nie udawało mi się ze sobą skończyć – budziłem się codziennie rano z ogromnym kacem (choć teraz wiem, że to nie był kac – ja po prostu nie trzeźwiałem), budziłem się wściekły na siebie, że znów mi się nie udało.. Przechodziłem ataki padaczki alkoholowej – raz nawet wywieziono mnie z pracy po ataku… Lekarz – by – jak to sam powiedział – „ nie nasrać mi w papiery” – w wypisie odnotował – tężyczka, spowodowana przegrzaniem organizmu. Miałem już omamy alkoholowe, słyszałem głosy, które kazały mi robić dziwne rzeczy. Agresja narastała i coraz bardziej celowała we mnie samego… Pewnego razu, gdy przyszedłem do pracy, czułem, że przede mną kolejny atak padaczki. Powiedziałem kierownikowi, że muszę wyjść, bo nie dam rady, nie usiedzę w pracy. Wyszedłem, pierwsze kroki skierowałem do Marsjanki – najbliższej knajpy. Wypiłem duszkiem dwa piwa i postanowiłem pójść po pomoc. Czym prędzej skierowałem się do –MOPS-u do pani od problemów alkoholowych – pani Karzyńskiej. Ona pokierowała mnie w odpowiednie miejsca i podpowiedziała, co muszę zrobić by z tego wyjść. Tydzień później wylądowałem na oddziale detoksykacyjnym szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim. To był koszmar – smród, brud i wszędzie sami pijacy… ale byłem jednym z nich. Po trzech dniach zaaklimatyzowałem się tam i czułem o tyle dobrze, o ile można się tam tak czuć. Po raz pierwszy nie czułem się gorszy od nikogo. Niskie poczucie własnej wartości zawsze chowałem za krzykiem i udawanym szpanerstwem. Ale tam już tego robić nie musiałem. Byłem jednym z nich. Po miesięcznym odtruciu, wróciłem na miesiąc do rodzinnego miasta i pracy, by po miesiącu trafić ponownie do szpitala – tym razem jednak na zamkniętą terapię uzależnień. Terapia trwała trzy miesiące. Gdy wyszedłem ze szpitala nie wiedziałem jak mam żyć, jak mam unikać ludzi, gdyż to było konieczne by być trzeźwym. Całe moje towarzystwo z przed detoksu piło. Ja wiedziałem, że nie mogę. Wiedziałem, że jak znów zacznę - popłynę… Po ok. pół roku wyjechałem do Holandii. Tam spędziłem 8 miesięcy i wróciłem, lecz tym razem do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie zaproponowano mi pracę. I tak zostałem tutaj, gdzie znalazłem swoje miejsce. Sytuacja z żoną nie ułożyła się zupełnie – okazało się że zupełnie do siebie nie pasujemy, że to wielka pomyłka, że nie łączy nas zupełnie nic prócz córki. Żona odeszłą , zostałem sam… To zdarzenie spowodowało, że zapiłem, że …. ehhh – znów zacząłem staczać się po równi pochyłej, lecz nie od początku, a od miejsca, w którym zatrzymałem się w 2006 roku. Jedno piwo, dwa dni później dwa, tydzień później pierwszy urwany film, nowi znajomi od kieliszka, spotkania i picie, znów zacząłem myśleć o śmierci. Wśród tych pijących znajomych, w grupie rekonstrukcji historycznej, znalazła się osoba, która postanowiła mi za wszelką cenę pomóc, choć odtrącałem jakąkolwiek wyciągniętą dłoń. Zaczęła przyjeżdżać częściej, zaczęliśmy widywać się w wolnych chwilach. Prawie zawsze jednak byłem co najmniej wstawiony. Kiedyś siedząc w kawiarni, gdzie większość pija herbaty czy kawy, a tylko nieliczni – piwo, jedna z koleżanek zaczęła mówić o Jezusie. Dla mnie był to temat zupełnie nieznany i raczej śmieszny. Chodziłem za dzieciaka do kościoła, bo mnie matka zmuszała, ale żeby w knajpie o Jezusie? Coś tu nie grało, ale zrobiło to na mnie wrażenie – jej odwaga była zdumiewająca. Po jakimś czasie spytałem swojej przyjaciółki co to jest ten cały zbór i jak to wygląda. Ona też tam chodziła co niedzielę. Usłyszałem jedynie – „ tam ci nikt nic nie każe, tam nic nie musisz, chodź któregoś razu ze mną i zobacz” Upodlenie alkoholowe postępowało, piłem coraz więcej. Czułem jednak, że nie chcę by tak było. Jeden z internetowych kolegów i słuchaczy radia, w którym kiedyś prowadziłem audycję, jest pielęgniarzem na detoksie szpitala psychiatrycznego Szczecin Zdroje. Załatwił mi miejsce. Wiedziałem, że muszę przerwać ciąg. Gdy byłem pijany, myślałem o śmierci, gdy byłem trzeźwy – panicznie szukałem wyjścia i pomocy. Rafał – tak ma na imię ów netowy kolega załatwił mi termin przyjęcia, skierowanie i pozostałe formalności. Wiedziałem już, że jadę na kolejny odwyk zamknięty. Z Justyną spotykałem się już bardzo często, wręcz regularnie. Była zawsze wtedy, gdy potrzebowałem kogoś obok, była wsparciem. Po majowym długim weekendzie spędzonym razem na łonie natury, poprosiłem by zabrała mnie do tego „swojego” zboru, bo jestem ciekaw co to jest. Uśmiechnęła się i zgodziła. W głowie krążyły myśli –a co ci szkodzi – idź zobacz, przecież cię nie zjedzą. Co więcej, gdy zbliżał się ten dzień, miałem jakąś nieokreśloną nadzieję, że może tam mi inaczej pomogą, że może tam znajdę większe wsparcie. Ale nie podejrzewałem, że ja – pijak, łysy o poglądach neonazistowskich, wytatuowany, agresywnie i bardzo antypatycznie nastawiony do ludzi przyszły samobójca, może znaleźć tam coś więcej. Przyszła tamta niedziela. Wstałem rano, wyszliśmy z domu – cały przejęty i nerwowy paliłem papierosa za papierosem. Nie wiedziałem, co mnie tam czeka, a ogólnie przecież stroniłem od ludzi i nie lubiłem nowych twarzy i spojrzeń. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie było kilkanaście krzeseł, na ścianie wisiał krzyż. Kilka osób ustawiało instrumenty do grania. Pamiętam, że te instrumenty – gitary elektryczne, perkusja, basy, zrobiły na mnie miłe wrażenie. Zaczęło się, wszyscy stali, kiwali się, tańczyli, nawijali coś w zupełnie nieznanych językach, których nie rozumiałem. Przez chwilę pomyślałem, iże to nie jest normalne. Jednak zamknąłem oczy i wczułem się w rytm muzyki, wsłuchałem się w słowa piosenek, które okazały się jakże różne od tych kościelnych. Biła z nich radość, miłość, pozytywna energia. W pewnym momencie, jeden z wokalistów zespołu zapytał ludzi: „czy jest ktoś między nami, kto jest chory?”… Skąd to pytanie? Nie wiem! Co najdziwniejsze, moja ręka powędrowała do góry, ale czemu? Po co? Dlaczego? To nie ja ją podniosłem, to zadziało się jakoś obok mnie!!! Spojrzałem na Justynę – płakała, łzy płynęły jej po twarzy. Inni ludzie podeszli, położyli na mnie ręce, zaczęli się modlić. O dziwo, nie odebrałem tego, jako ingerencji we własną autonomię i prywatność. Uległem temu, czując się coraz dziwniej. Nogi trzęsły mi się bardzo, gorąco przepływało przez moje ciało… Wyszliśmy oboje trochę wcześniej, gdyż Justyna jechała do domu autobusem i ograniczał nas czas. Tego dnia nie wracałem do domu komunikacją miejską, szedłem pieszo, mając w głowie miliardy myśli, w pamięci to ciepło, dobre przenikające ciepło, które jednak nie parzyło, które przepełniało pokojem a nie strachem. Minęło kilka dni, Justyna powiedziała, iż może mnie umówić z pewnym człowiekiem, który ma dużo do powiedzenia na ten temat. Zgodziłem się. W sobotę rano pojechałem do Watrala – wieżowca telewizji Gorzów. Spotkałem Piotrka, co się później okazało – nawróconego alkoholika, narkomana i recydywistę. Opowiedział swoje świadectwo – słuchałem z przejęciem. Było również kilka innych osób. W pewnym momencie ktoś, kogo już później nigdy nie widziałem – zapytał, czy chcę przyjąć Jezusa do swojego serca i uznać Go jako jedynego swojego zbawiciela? Bardzo mocno to poczułem, odpowiedziałem że tak. Położono na mnie ręce, modlono się. W chwile później ów człowiek poprosił, bym powtarzał za nim Modlitwę grzesznika. Powtarzałem. Przez moje ciało przepływały dreszcze, robiło mi się raz zimno raz gorąco, nogi jak z waty, łzy w oczach, myślałem że zaraz tam padnę na twarz… Gdy skończyliśmy się modlić zdarzyło się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Bóg wiedząc, że musi mi pokazać coś bardzo ewidentnego, bym uwierzył dał mi znak, który potwierdził mój brat w Chrystusie – Piotrek – ów więzień. Gdy tak staliśmy po zakończonej modlitwie, na parapecie okna wylądował gołąb z uschniętą gałązką w dziobie. Nic wielkiego powiesz – drogi Czytelniku – mylisz się – bardzo wielkiego. Otóż owe okno było jednym z najmniejszych w tym ogromnym wieżowcu, ósme piętro, maleńkie okno, jeszcze mniejszy parapet… Gdy zobaczyłem go, przeszła przeze mnie fala gorąca. Piotrek spojrzał, uśmiechnął się i rzekł: „tak jak Noemu gołąb oznajmił nową ziemię, tak dziś Duch Święty, w postaci gołębia oznajmia tobie nowe życie” TO BYŁ SZOK!!! Od tego dnia wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Pojechałem na terapię zamkniętą, ale już czułem że nie jadę tam z przymusu, co więcej czułem, że jadę tam po coś innego, dla kogoś innego. Wziąłem Pismo Święte Nowego Testamentu, choć wiedziałem, że na oddziale obowiązuje zakaz posiadania książek czy publikacji nie pochodzących z oddziału, książek innych niż o tematyce choroby alkoholowej. Pierwszego dnia poszedłem do kierowniczki terapeutów z prośbą o zgodę na posiadanie Pisma. Po przemyśleniach, zgodziła się. Czytałem więc Słowo Boże, w każdej wolnej chwili. Uczestniczyłem w zajęciach, rozmawiałem z ludźmi. Pod koniec pobytu – bo nie dotrwałem do końca – wyszedłem po czterech tygodniach, coraz częściej opowiadałem o Jezusie, Piśmie i tym co się we mnie narodziło, pewnej kobiecie imieniem Bożena. Jest to nauczycielka języka niemieckiego w Stargardzie Szczecińskim. Na dzień dzisiejszy wiem, że właśnie dla niej tam pojechałem. Z tego co mi wiadomo odnalazła Boga w kościele Zielonoświątkowym… Niezbadane są wyroki Pana… Wiem, że większość ludzi, którzy znali mnie ze starego życia, nigdy nie uwierzyłaby w tak wielką moją przemianę, a jednak dokonała się ona. Teraz dopiero wiem co znaczy być szczęśliwym. Bo wiem, że jedyna droga to droga, o której mówił Jezus!!! "... Ja jestem drogą i prawdą, i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca, tylko przeze mnie...." Jan 14,6 strony
|
|
|
|
|
|
|
|
| | |