Polska Społeczność Chrześcijańska w Holandii
  Przeżywać łaskę Bożą-Książka
 
Gerhard Kruger Przeżywać łaskę Bożą Spis treści ------------------------------------- Przedmowa Dzieciństwo Lata szkolne Przełom Matka Moi bracia Było jak w Antiochii Wśród braci w szkole Zmęczony Okolice Zagórowa Brat Artur Niebezpieczne czasy Pod łaskawą ręką mego Boga "Mistrz jest tutaj i woła cię!" Od wydawcy i przedmowa Od wydawcy: Misjonarz Gerhard Kruger, 1914-1987, przedstawia w tej książce, a czyni to jasnym, zwykłym językiem, swe przeżycia z Bogiem, „który z bezbożnych czyni sprawiedliwych". Będąc wychowany w chrześcijańskiej rodzinie, wcześnie zaczął zadawać sobie pytania związane z sensem życia, z Bogiem. Podobnie jak wielu ludzi patrzących krytycznie na „chrześcijan", zauważył, że prawdy biblijne i praktyczne życie często nie tworzą harmonii. Wskutek tego wpadał niekiedy w głębokie zwątpienie. A jednak Słowo: „Kto szuka, znajduje" stało się jego osobistym przeżyciem. Nadal aktualna jest ta prawda! On znajdował ją w sytuacjach, w których wydawało się, że nie było już wyjścia. Książka skierowana jest do pytających, szturmujących, wątpiących, do ludzi, którzy szukają Boga. Także wierzący odniosą duchowy pożytek. Autor zaświadcza, że przeżywanie łaski Bożej, doświadczanie Jego cudów jest najpiękniejszym przeżyciem. Gerhard Kruger stał się szeroko znany dzięki wydawaniu miesięcznika „Glaube, Hoffnung, Liebe" („Wiara, Nadzieja, Miłość"), a także licznym podróżom kaznodziejskim po wielu krajach we wszystkich częściach świata. Niezmordowanie i gorliwie służył swemu Mistrzowi, który go w listopadzie 1987 roku odwołał nagle do wieczności. Gerhard Kruger uległ wypadkowi samochodowemu podczas swej kolejnej podróży misyjnej po Polsce. Oby Pan obficie błogosławił czytelnikowi tej książki! Przedmowa Coraz częściej mnie pytano: „Kiedy wreszcie napiszesz coś w formie książki?" Oddałem więc tę sprawę Bogu 22 grudnia 1968 roku; gdy na lotnisku w Nowym Jorku czekałem na samolot, którym miałem właśnie odlecieć do swych najbliższych w Niemczech, pojawiło mi się przed oczyma wydanie pewnej książki. Ale zanim ją podpisano do druku, minął prawie rok. W ostatnim tygodniu mej obecnej podróży po Ameryce Południowej poproszono mnie, abym przelał coś na papier. Wielu musiało jednakże popracować jeszcze nad tym: korektor, zecer, drukarz, introligator, itd. Wszystkim jak najserdeczniej dziękuję i modlę się o to, by ta oto książka stała się błogosławieństwem dla każdego. Vila Nova, Parana, Brazylia 28 listopada 1969 Gerhard Kruger Dzieciństwo „...i uważaj na małego Gerharda. Bądź mu ojcem chrzestnym. Ma zaledwie parę dni, a już mnie traci. O, Boże, trzymaj nad nim Swą rękę! Pomagaj też mojej drogiej Agacie. Znasz ją przecież od młodości. Jakże jej teraz będzie ciężko... Czworo małych dzieci, nie ma jeszcze domu, nie ma stajni, jest tylko stodoła. Matka nie zna jeszcze swego Zbawiciela, który mógłby ją pocieszyć. A któż wie, kiedy tu wrócę i czy w ogóle wrócę. Czy Pan Bóg zechce przyprowadzić mnie z powrotem?" Łzy zgasiły ostatnie słowa. I wtedy rozstali się. Stary przyjaciel i sąsiad pozostał sam, młodego osadnika zabrali Rosjanie. Właśnie wybuchła wojna i kiedy obaj udawali się do miasta, wzięto ich z drogi do niewoli. Ich osada leżała bowiem tuż przy granicy. Minęły dwa lata. Ciężko pracowała młoda matka przy zwożeniu z pola. Dzieci pozostawały same. Starszy chłopiec miał się opiekować młodszym, ale Robert skończył wówczas dopiero 6 lat i jeszcze musiał pilnować gęsi. Matka zmęczona i głodna przyszła do domu, by nam dzieciom przygotować jakąś strawę. Chciała jeszcze zrobić masło. Rano, zanim wyszła na pole, postawiła maselnicę pełną śmietany. Gdy potem wracała, mały Gerhard wybiegł jej na spotkanie, cały wysmarowany śmietaną. Przeczuwała najgorsze. Tak, maluch chciał chyba stanąć na maselnicy — jak to dzieci lubią — i wywrócił się razem z nią. Cała śmietana przepadła. To niemal majątek w ciężkich wojennych czasach, kiedy jedynie za masło można było coś w mieście nabyć. Matka nie mogła przeboleć tej straty. - Dziecko, coś ty zrobił? Ja ci za to przysolę! Chwyciła za kij. Na dziecko spadły razy. Nagle gwałtowniejszy krzyk - dziecko przewróciło się i już się nie poruszało. Dostało nieszczęśliwie w głowę, jak to nieraz w zdenerwowaniu bywa. Zatrwożona matka pobiegła do sąsiadki, krzycząc: - Radke, pomóż mi, zatłukłam swego Gerharda na śmierć, a przecież nie chciałam! Pomódl się, to może jeszcze ożyje...! Pobiegły obie. Szybko natarły dzieciaka mokrymi ręcznikami. Otworzył oczy. Upadły na kolana, płakały i dziękowały Bogu. Gerhard został przy życiu. Ale to nieprzemyślane uderzenie miało ciężkie następstwa. Dziecko nie umiało już powiedzieć „mama". Co prawda, często układało buzię do wypowiedzenia jakiegoś słowa, ale wszystkie wysiłki kończyły się na jąkaniu. Matka czyniła sobie ciężkie wyrzuty, płakała i lamentowała. Zaczęła się też modlić. W owym czasie, w roku 1916, sprowadził się do naszej wsi pewien wierzący człowiek w średnim wieku, z rodziną. Nazywał się Fryderyk Kowalski. Pewnego dnia rozmawiał z naszym sąsiadem Radke, gdy tymczasem dwuletni Gerhard bawił się w piasku ze starszym o rok braciszkiem. Radke wtedy powiedział: — Ten chłopak będzie kaznodzieją. — Masz oczywiście na myśli Zygmunta? — spytał Kowalski. — Nie, Gerharda — odpowiedział sąsiad. — Skądże to wiesz? — Bóg mi to wyjawił. — Oby Pan Bóg pozwolił ci, bracie, dożyć tego, co ujrzałeś. Fryderyk poruszony do głębi i zamyślony wrócił do domu. Nadal modlił się o to dziecko, które tak bardzo się jąkało. Dopiero po wielu, wielu latach, w 1959 roku, w godzinie wielkiej pokusy, dowiedziałem się od brata Fryderyka Kowalskiego o tej rozmowie. Znów minęły dwa lata pełne trwogi. Wojna zbliżała się do swego okropnego finału. Chociaż dla naszego narodu oznaczało to przegraną, wiele matek i dzieci cieszyło się na powrót swych mężów i ojców. Pewnego dnia wrócił też z Syberii mój ojciec. Pamiętam jeszcze jego powrót. Byłem właśnie na podwórku, kiedy zobaczyłem jakiegoś nadchodzącego mężczyznę. Był dla mnie kimś obcym, ale nie uciekałem. Zbliżył się i obdarował mnie słodyczami. Potem wziął w ramiona i już instynktownie wiedziałem, że to mój tata! W owym czasie bardzo ciężko chorowałem. Przychodzili sąsiedzi, otaczali łóżeczko, modlili się i ze starego śpiewnika śpiewali smutne pieśni. Ojciec postanowił zawieźć mnie do szpitala. Pościelono mi na furmance. Ojciec jeszcze raz się pomodlił i pojechaliśmy do odległego powiatowego miasteczka. Jednak po drodze polepszyło mi się, ale rodzice nie przerwali podróży, lecz zawieźli mnie do lekarza. Przesilenie choroby już minęło i mogłem wrócić do domu. Brat Fryderyk i mój ojciec znali się od najmłodszych lat. Prawie jednocześnie znaleźli Zbawiciela, będąc w kolonii niemieckiej w Rosji. Na naszym osiedlu doszło teraz do potężnego przebudzenia. Matka również się nawróciła. Pamiętam, jak nieraz o tym opowiadała. Mówiła dosłownie: „Narodziłam się na nowo, jak dziecko z matki". Niektórzy z nawróconych wywędrowali do Ameryki Południowej, gdzie przebudzenie się rozszerzało. Jako jąkała byłem przez inne dzieci często wyśmiewany. Bardzo mnie to złościło. Zaczęto mnie przezywać: „Złośnik". Miałem już 7 lat i należało pójść do szkoły, ale szkoła była dla mnie zamknięta, gdyż nie potrafiłem mówić. A ja tak bardzo chciałem się uczyć! Często, kiedy patrzyłem jak idą do szkoły moi bracia, siostra lub dzieci sąsiadów, bardzo się smuciłem i płakałem. Matka z trudem mnie uspokajała. Znaleziono wszakże dla mnie pożyteczne zajęcie. Najpierw musiałem paść gęsi, potem krowy. I były to moje najpiękniejsze czasy. Kiedy gęsi się najadły, kładłem się i patrzyłem na chmury jak ciągną po niebie, rozmyślając nad tym, dokądże one tak lecą. Nieraz przy takim rozmyślaniu zapomniałem o gęsiach, które szły wtedy na pole sąsiadów, za co dostawałem od matki porządne lanie. Na nabożeństwa zabierano mnie zawsze razem z pozostałym rodzeństwem. Przed południem czytano tam kazanie, po południu mówił brat Fryderyk Kowalski, mój ojciec lub kto inny. Raz po raz wygłaszali też obszerne kazania przyjezdni bracia. Wiele także śpiewano. Chór prowadził mój ojciec. Grał dobrze na skrzypcach, ale śpiewał cichym głosem, bo na Syberii nabawił się choroby serca. Pewnego razu, gdy miałem 8 lat, siedziałem na jednym z takich spotkań z prawej strony drzwi. Sąsiad czytał grubą książkę z kazaniami. Było mi bardzo smutna, bo czułem się przez wszystkich poniżany i nie rozumiany. Pragnąłem mieć w rękach śpiewnik „Pieśni Królestwa", ale nie dano mi żadnego. Inni na pewno myśleli, że nie ma po co, skoro przecież nie potrafię się włączyć do śpiewu. Tym bardziej słuchałem kazania. I wydało mi się nagle, jakbym był dorosły. Stoję oto przed dużym stołem. Ludzie wypełniają jakąś salę, a ja czytam z książki, z Biblii. Przez dłuższą chwilę miałem ten obraz przed oczyma, doznając wielkiej szczęśliwości. Potem to zniknęło. Wiedziałem jednak, że mi się to nie śniło. Owo przeżycie pozostało we mnie do dziś żywe. Wróciwszy do domu byłem weselszy niż zwykle. I od tamtej niedzieli język mój się powoli rozwiązywał, jąkanie ustępowało i zacząłem wymawiać słowa. Miałem jednak bardzo duże trudności z głoską ,,r". Występuje ona dwukrotnie w moim imieniu i dwa razy w nazwisku. Dopiero po kilku latach udało mi się wymówić poprawnie swe imię i nazwisko. Teraz mogłem już iść do szkoły. Wkrótce też umiałem już płynnie czytać. Wtedy Biblia stała się moją ulubioną lekturą. Frapowały mnie starotestamentowe historie i wydarzenia. Ciągle od nowa czytałem pierwszą księgę Mojżesza, Jozuego, Sędziów, Księgi Samuela, Królewskie i Księgi Kronik. Wówczas to zostały położone podwaliny pod moją biegłą biblijną pamięć, tak że do dzisiaj nie potrzebuję korzystać z żadnej konkordancji. Raz na tydzień odbywała się również w domu rodziców godzina biblijno-modlitewna. Musiałem oczywiście na tym bywać. Często stawiałem pytania odnoszące się do spraw biblijnych i w ten sposób wyostrzała się moja pamięć. Nasz drugi sąsiad był zamożnym gospodarzem. Posiadał dużo pola, pastwisko i las. Nasze pole graniczyło z jego ziemią. Niekiedy musiałem paść krowy, również na jego pastwisku. Nierzadko zdarzało się, że mnie przy tym zaskakiwał. Ale ów człowiek — którego nazywaliśmy „ojcem Neumannem" — nie był taki jak inni. Nigdy na mnie nie krzyczał, nigdy mi nie rozkazywał, bym wyganiał bydło z jego pastwiska, lecz pozwalał mi przychodzić do siebie i siadać obok. Wówczas zaczynał opowiadać o Jezusie, często całą godzinę. Potem mówił: ,,No, Gerhardzie, chyba już się krowy dosyć napasły". I odchodził. Tego człowieka nazywano w naszej wsi ,,zielonoświątkowcem". Chodził na zgromadzenia z niewielką grupką ludzi do innego domu. Mój ojciec utrzymywał z nim dobre stosunki sąsiedzkie. Kiedy odbywały się większe spotkania, nazywane uroczystościami misyjnymi, na które ludzie przyjeżdżali z daleka, wtedy łączono oba te zgromadzenia. Pewnego dnia brat Fryderyk Kowalski, również przyjaciel ojca, dał się ochrzcić i dołączył do tych zgromadzeń zielonoświątkowych, jakie rozpowszechniały się szybko w całej wiosce. Matka była im bardzo przeciwna. Pamiętam to jeszcze z dzieciństwa. Zielonoświątkowców odwiedził pewien nawrócony pastor ewangelicki, który przyjechał z Niemiec. Nazywał się Gensichen. Na zgromadzenia przychodziło dużo ludzi i w owym czasie nawróciło się na nich wiele dzieci. Pewnego dnia ojciec był gdzieś w podróży, a matka nie pozwoliła nam, dzieciom tam iść. Przed południem i po obiedzie musieliśmy uczestniczyć w naszym zgromadzeniu, ale dowiedziałem się, że w porze obiadowej ma być tam lekcja dla dzieci. Niepostrzeżenie wymknąłem się z domu i pobiegłem do zielonoświątkowców. Wprawdzie nie było na tej lekcji pastora Gensichena, gdyż miał zwyczaj drzemać sobie po obiedzie również w niedzielę, ale i tak bardzo mi się tam spodobało. Nabożeństwo prowadził brat Fryderyk Kowalski i Pan Bóg pozwolił mu obudzić dla Zbawiciela również serca dziecięce. Gdy wróciłem do domu, matka spytała: — Gerhard, gdzie byłeś, może u zielonoświątkowców? — U wujka Fryderyka, mamo. — Ja ci tych zielonoświątkowców wybiję z głowy! - I dostałem rózgą po plecach. Mimo to często jeszcze chodziłem na owe zgromadzenia dla dzieci i czułem się tam bardzo dobrze. Uczyłem się tam też pieśni oraz poszczególnych fragmentów Biblii na pamięć. Niejedna pieśń do dziś pozostała w mym sercu. Lata szkolne Pewnego wieczoru, kiedy śledziliśmy wszyscy przy stole, ojciec spytał: — Dzieci, kim chcecie być? Czy już pomyśleliście o tym? Odpowiadaliśmy po kolei. Ja powiedziałem szybko: — Będę nauczycielem. Ledwo to wypowiedziałem, a już rodzeństwo nabijało się ze mnie: — Ty nauczycielem? Nie umiesz nawet wymawiać "r". Ojciec uspokoił ich, ale ja podniosłem się z miejsca ponury. Ponosił mnie gniew. I poczułem teraz nienawiść do tych, co potrafią dobrze mówić. W owym czasie przyszła na nasze podwórko pewna Cyganka. Ojca znów nie było w domu. Chwyciła moją dłoń i wymamrotała coś, czego nie rozumiałem. Ale było to dziwne, bo od owego dnia, gdy tylko napotkałem na jakąś trudność, zaczęły nawiedzać mnie myśli o samobójstwie. Jeśli na jakimś zgromadzeniu myślałem o nawróceniu, przelatywało mi przez głowę: dla ciebie nie ma już łaski, jesteś zgubiony! Ojciec wziął sobie jakoś do serca to moje postanowienie, że chcę być nauczycielem. Po pewnym czasie powiedział do matki: — Wiesz, chodzi mi po głowie, by zgłosić Gerharda do polskiej szkoły; powinienem dać mu możliwość nauki. I tak też uczynił. Dwa lata po wojnie część naszego powiatu przyłączono do Polski, ze względów komunikacyjno-technicznych. Niemcy jednak zachowali dłużej swe szkoły podstawowe, ale niemieckich szkół wyższych nie było w naszej okolicy. Nie pozostawało mi nic innego, jak uczyć się polskiego. Robiłem postępy i po dwóch latach doszedłem już do tego, że mogłem wstąpić do seminarium nauczycielskiego. (Można je porównać z dzisiejszym gimnazjum i czterema semestrami pedagogiki). Szło jednak o „kochane pieniądze". W ówczesnej Polsce panowała wielka bieda. Ceny płodów rolnych były niskie. Choć uprawiano dużo żyta i pszenicy, wieśniacy żywili się głównie ziemniakami. Pamiętam, jak ojciec powiedział któregoś ranka: — Matka, obrałem już 98 kartofli, ale czy to wystarczy? Czy my się tym najemy? Za szkołę trzeba było płacić, książki samemu sobie kupować, a poza tym starać się o kwaterę i utrzymanie. Ojciec rozważał to, a potem rzekł: — Będzie nam bardzo, bardzo ciężko wysłać cię na naukę. Zrobię, co w moich siłach. Ucz się jednak pilnie, abyś nie powtarzał roku. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Miał na niej wypisaną miłość ku dziecku i troskę o przyszłość. On sam chodził do szkoły zaledwie trzy miesiące, ale doszedł do tego, że razem z którymś z braci wydawał małe czasopismo chrześcijańskie „Zgoda". Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty. Otwierał się przede mną nowy świat. Opuściłem dom rodzinny, znalazłem się wśród obcych, ludzi, w polskiej szkole, w której wprawdzie byli również Niemcy, ale nie przyznawali się do tego. Ja byłem dumny, że jestem Niemcem i śmiało o tym mówiłem. I o dziwo, polscy koledzy nie brali mi tego za złe, szukali nawet mego towarzystwa, a ja zacząłem ten naród rozumieć, lubić i szanować jak swój własny. Mieszkałem z kilkoma kolegami w jednym pokoju. Pod koniec tygodnia zazwyczaj przyjeżdżałem do domu. Ojciec dawał mi oczywiście na pociąg, ale kiedy przyszły ciepłe dni przemierzałem te 14 km piechotą, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Najbardziej się cieszyłem, gdy na dużej przerwie mogłem sobie kupić dwie bułeczki. Nie śmiałem prosić ojca o więcej pieniędzy. Na Syberii odpokutował i nadszarpnął swe zdrowie. Serce mnie bolało, gdy wracając do domu spotykałem go nieraz zgiętego w pół przy ciężkiej pracy na polu. Jakże mógłbym oczekiwać czy też wymagać od niego pieniędzy, czy większego wsparcia!? Miałem przecież tak dobrze. Musiałem się tylko uczyć. Zacząłem więc nocami oprawiać książki, które przynosiłem z różnych bibliotek. Czasem sypiałem zaledwie 3-4 godziny na dobę. Ale wytrzymywałem. Wiele tych książek też przeczytałem. Nie wszystko było w nich dobre. Zacząłem wtedy zauważać bogatszych kolegów, którzy od rodziców dostawali tyle pieniędzy, że wydawali je bezużytecznie. Wkradła mi się do serca nienawiść wobec bogatych i pewnego dnia powiedziałem sobie: ,,0d biednych nie będę nic brać, ale bogatym ukradnę". I do tego też doszło. Od najgorszego uchroniła mnie jednak łaska Boża. Z pewnością były to modlitwy ojca, gdyż skradzione pieniądze paliły w rękach jak ogień. Boleśnie odczuwałem swą podłość i obrzydliwość. Aż pewnego dnia powiedziałem sobie: „Nie, tylko to, co sobie zarobisz może być twoje". Ale nienawiść w sercu pozostawała, nienawiść do bogatych, dobrze urządzonych. Wkrótce podzieliłem się swymi myślami z tymi, którzy jak ja byli biedni. I tak zrodziły się w szkole socjalistyczne tajne paczki polityczne. Trzymaliśmy się mocno razem. Nic nie dochodziło do uszu Rady Pedagogicznej, bo inaczej wylecielibyśmy. Takie rzeczy były bowiem zabronione. Pamiętam, że dwóch wykładowców szczególnie zapisało mi się w sercu. Pierwszy nazywał się Balachowski, a drugi Kożusznik. Balachowski wyjątkowo nienawidził Niemców. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego. Możliwe, że w pierwszych latach powojennych doświadczył od Niemców czegoś złego. Z nim też musiałem mieć do czynienia. Dawał mi odczuć, że jestem Niemcem. Wtedy w moim wnętrzu burzyło się wszystko przeciwko Bogu, Stwórcy. Mówiłem: „Boże, jeśli Ty ukształtowałeś ludzkość i ludy, to po co tyle nienawidzących się narodów? Dlaczego nie było Twą wolą stworzyć tylko jeden lud, jedną mowę, skoro jesteś wszechmocny?". Wszystko we mnie buntowało się przeciwko Bogu. Przestałem już chodzić na szkolne nabożeństwa, nie czytałem więcej Biblii, nie chciałem już nic więcej słyszeć o zajęciach biblijnych. Po jakimś czasie udało mi się zyskać sympatię profesora, dzięki pracy nad tłumaczeniem z niemieckiego na polski. Starałem się teraz robić wszystko dobrze i nawet lubiłem samego siebie. Ten drugi profesor był ewangelikiem, znał społeczność wierzących i utrzymywał z nią kontakt. Uczęszczał również na coroczne uroczystości misyjne, odbywające się w stodole mego ojca. Bardzo mu na mnie zależało, gdyż darzył mego ojca szczególną sympatią ze względu na jego pobożność i łagodność. Często, gdy widział mnie smutnego i samotnego, nieszczęśliwego i napiętego wewnętrznie, pocieszał i zapraszał do siebie. Będąc przyjacielem mego ojca starał się mną opiekować, ale ja wydawałem .się wówczas sobie szubrawca i dlatego prosiłem o korepetycje jednego z kolegów, dobrego matematyka, by nie nadużywać dobroci profesora. Życie w mieście narażało mnie na różne niebezpieczeństwa. Najbliższym z nich było kino. Poszedłem tam trzy razy. Wyświetlali tam owe ponure filmy z Tomem Mixem. Miałem już tego dosyć i powiedziałem raz kolegom, którzy za tym przepadali: „Gdy patrzę na życie, to mam prawdziwe kino, a na te bzdury nie wydam już ani grosza". Następnymi pokusami były potańcówki i życie towarzyskie. Długo im się opierałem myśląc o chorym na serce ojcu. Gdyby się dowiedział, że szukam sobie przyjemności w potańcówkach, to nie mógłby tego przeżyć i ponosiłbym winę być może za jego przedwczesną śmierć. Nie mogłem jednak oprzeć się, by popróbować. Nie wystarczała mi tu własna siła wypływająca z upomnień kochanego ojca i jego przykładu ani też samodyscyplina. Pewnego dnia również i ja kręciłem się na parkiecie. Potem jeszcze trzy razy namówili mnie koledzy na wspólną potańcówkę. Ale ostatnim razem już się z nimi nie bawiłem. Okazało się, że kilku chłopaków kłóciło się o pewną dziewczynę i doszło do bójki. Zniechęciło mnie to i już więcej nie chodziłem na potańcówki. Nie byłem nawet na balu maturalnym. W naszym mieście istniała już wtedy publiczna czytelnia. Tamtędy wiodła moja ścieżka, gdy tylko czas pozwalał. Zagrzebywałem się w gazetach, czasopismach i książkach. Przeczytałem w owych latach około 1500 książek. Nabrałem dzięki temu elokwencji i będąc Niemcem otrzymywałem z polskiego (głównego przedmiotu) najlepsze stopnie. Nie przeczuwałem wtedy, że była w tym ręka Boża. Otóż wkrótce po moim nawróceniu poprosili mnie bracia, bym się podjął korekty i stylistycznego wygładzania polskiego pisma zborowego. Szczęśliwy ten, kto znajduje się pod prowadzącą go łaską Bożą; kto ma rodziców wierzących, modlących się gorąco w oddali o swe dziecko, by Pan Bóg uchronił je od wszelkiego zła, chociaż ono samo jeszcze się nie nawróciło. Mieliśmy też pastora szkolnego, który spośród różnych duchownych zapisał się szczególnie w mej pamięci. Był bardzo przyjacielski i dobrze grał na fortepianie. Miał żonę dentystkę. Wielu biednym uczniom i studentom bezpłatnie leczyła zęby. Oboje w niedzielę często gościli biedniejszych. Tak, Jezus też mówi, że są „dobrzy ludzie". W jego przypowieści o uczcie weselnej czytamy: ,,...i przyprowadzili ze sobą, ilu tylko znaleźli, zarówno złych, jak i dobrych". Pewnego dnia przeżyłem zapaść. Miałem wtedy 17 lat. Dostałem nagle ciężkiego krwotoku i straciłem wtedy około 2 litrów krwi. Myślałem, że już koniec ze mną, że już z tego nie wyjdę. A gdybym tak odstąpił od wiary... to co wtedy? Przed oczami stanęła mi wieczność. Poszedłem potem do naszego pastora i szczerze opowiedziałem mu o moich rozterkach. Pierwszy raz zobaczyłem wówczas, że i on może być bezradny. — No cóż... Chyba nie umiem ci pomóc w tym wypadku. Ale cóż robić? Uspokój się. Kiedy człowiek jest młody, wszystkie problemy wyolbrzymia. Zwłaszcza te, które dotyczą sumienia. To wkrótce minie, nie bój się. Wpadnij znów w niedzielę na obiad. Potem siadł do pianina i zagrał po mistrzowsku jakiś piękny utwór. Tak, on umiał rzeczywiście być bardzo miły, ale duchowo mnie to nie pocieszyło. Nie zapomnę też pewnego kolegi z lat studenckich. Pochodził on z Niemców wołyńskich, był bardzo wyrośnięty i blady, a w oczach jego widać było wiele duchowego cierpienia. Chociaż miał duże zdolności i dobrą pamięć często sobie z niego pokpiwano, bo zachowywał się nieraz niezgrabnie, a na gimnastyce zawsze gdzieś przepadał. Zainteresowałem się nim. Zauważyłem wówczas, że był niewolnikiem grzechu młodości i miał słabą wolę. Chciałem mu pomóc, ale jak? Ach, gdybym już wówczas poznał Jezusa jako ratującego z wszelkich namiętności, to bym temu koledze pomógł! Jego ciało, osłabione tą okropną, nieokiełzaną namiętnością, rozpadało się w sposób widoczny. Przeczuwałem najgorsze. Dwa tygodnie po dobrze zdanym egzaminie maturalnym zmarł jako ofiara swej przywary. Zahuczało wówczas we mnie: „Boże, jeśli jesteś stwórcą ludzi, to dlaczego dopuściłeś, aby Edwin urodził się z takimi skłonnościami? O Boże, nie potrafię Cię zrozumieć, odwracam się od Ciebie. Nie chcę już nic więcej o tobie wiedzieć! Stwarzasz ludzi i pozwalasz, aby odchodzili powoli ku śmierci na skutek namiętności otrzymanej już od urodzenia. Albo nie jesteś Bogiem, albo nie ma wcale Boga." Długo nie mogłem przeboleć śmierci biednego Edwina. Ale na drodze rozważania czy też obrachunku, wyciągnąłem z tego takie wnioski, że strzegłem się tego młodzieńczego grzechu młodości jak ognia i nie wiązałem się z żadną dziewczyną podejrzanej reputacji, lecz pogrążyłem się cały w książkach, nie tylko celem pogłębienia wiedzy, ale również wyciszenia swej ciągłej tęsknoty. Tęsknoty za pokojem. A jednak pod wpływem pewnego przyjaciela, także i ja znalazłem się na bezdrożu. Przełom ,,Mam już tego dosyć! Koniec ze wszystkim! Co mi po dobrych stopniach i po uznaniu? Po co dalej żyć? Jeśli nie ma wieczności, wyjścia poza granice życia cielesnego, to lepiej już teraz skończyć". Tak się to we mnie huśtało i jednocześnie tłukło. Rewolwer leżał na stole. Było to o wpół do czwartej po południu. ,,Uczynię to tutaj, sam w tej chwili"... I w tym momencie usłyszałem wyraźny głos: „Co chcesz uczynić? Istnieje życie wieczne. Ty jednak stoisz przed zatraceniem". Akcent spoczywał na wyrazie „wieczne". Nie śniłem przecież. Stałem prosto, nic się nie opierałem. ,,Czyżby mnie ktoś zobaczył?" przebiegło mi przez myśl. Ale nie, nikt nie mógł mnie widzieć. Rewolwer wypadł mi z ręki. Wiedziałem, że ktoś tu jest; ktoś, kogo nie jestem w stanie ujrzeć; ktoś czuwający nad moim życiem; ktoś, kto nie chce mojej zguby i kto poprzez swoje niewidzialne wystąpienie przeszkodził mi w samobójstwie. Gdzie jest ten Ktoś? Rozejrzałem się wokół siebie i długo nie byłem w stanie się ruszyć. Ale również nie odważyłem się otworzyć ust i zawołać do Boga, do którego zwykł modlić się mój zmarły ojciec. Właściwie chciałem wymówić imię Pana, ale nie miałem odwagi ani siły. Wszystko we mnie było jakby chrome. I wówczas wynurzała się przede mną okropna myśl: „Tak, to Bóg jest tutaj, On istnieje. Istnieje też życie wieczne. Ale nie jest ono dla mnie dostępne. Ja już jestem wydany na zatracenie. Nie ma już dla mnie łaski". Dzisiaj wiem, dlaczego targały mną takie myśli. Było to działanie wróżby owej Cyganki, a także efekt tego, że naczytałem się książek spirytystycznych. Byłem jakby okulałym niewolnikiem, który wprawdzie chce się wyrwać i uwolnić, ale już nie potrafi. Oczekiwałem więc wiecznej zguby. Nieraz przeklinałem tę godzinę, w której przeszkodzono mi podnieść rękę na swe życie. Stałem się obojętny i apatyczny. Nie interesowały mnie już zgromadzenia wierzących. Pojechałem do domu. Maturę zdałem znakomicie. Byłem prymusem. Mnie, Niemca, rekomendowano do Warszawy na studia społeczno-polityczne. Wyglądało na to, że uśmiechnęła się do mnie życiowa szansa. Przygotowywałem się do tego i zacząłem się uczyć angielskiego, bo nie mieliśmy tego języka w szkoło. Inni wiedli prym, a teraz i mnie na tym zależało. Szczególnego rodzaju satysfakcja koiła mą niespokojną duszę. Pewnego niedzielnego popołudnia wpadły mi w rękę pieśni, które ułożył mój ojciec będąc w ciężkiej niewoli na Syberii, oddzielony od żony i dzieci. Zwłaszcza wiersz „Bez ojczyzny" chwycił mnie za serce. Wchodził on w najgłębszą strefę bólu rozłąki, po czym wznosił się wysoko, coraz wyżej, aż ku nieskończoności, ku wielkiej, nie-wysławionej radości — do Boga! Poruszyło mnie to mocno. Dawno już tak nie płakałem. Płakałem długo, bardzo długo. A potem przypłynęły do mnie słowa: „Ty jesteś Bogiem moich ojców, mego własnego ojca". Przed oczyma stanął mi Psalm 23. Już chciałem otworzyć usta i zawołać do Boga. Byłem już tak blisko, tak bardzo blisko, ale nie mogłem się przemóc. „Ta łaska jest dla innych, dla ciebie jest już za późno. Roztrwoniłeś już swój czas". Mijały dni, zmieniając się w tygodnie. I znów zaszło coś nieprzyjemnego w domu. Miałem siedmioro młodszego rodzeństwa. Powinienem być dla nich przykładem. A tymczasem wybuchałem nieraz złością. Kiedyś, pamiętam, jedliśmy obiad: matka, siostra starsza ode mnie o trzy lata oraz ta siódemka młodszych. Najstarsze z nich powiedziało coś, co mi się nie spodobało. Ogarnęła mnie złość. Chwyciłem widelec i rzuciłem nim w brata. Matka głośno się rozpłakała. Wstałem i wyszedłem na pole, by być sam. W owej godzinie uświadomiłem sobie, że jestem związany, związany jakąś złą mocą, przez samego szatana. Tak, rozpoznałem, że istnieje diabeł, wróg ludzkiej duszy. Nie chciałem czynić nic złego, a jednak zostałem do tego zmuszony. Miałem być przykładem, wzorem i tego chciałem. Zadawałem sobie trud, jaki tylko można wymyśleć. Prowadziłem nawet pamiętnik z takimi zapiskami jak: „Postanawiam sobie nigdy już się nie złościć" lub: „Od dzisiaj nie będę już przeklinać". A jednak ciągle piekło znajdowało we mnie wystarczającą ilość paliwa i podpalało je błyskawicznie, a trujące opary dymu obrzydliwej złości rozchodziły się na mych niewinnych bliźnich. Chciałem się wreszcie z tego wyzwolić. W pewną niedzielę, pamiętam, że było to 13 stycznia, znajdowałem się sam w domu. Było około trzeciej po południu. I oto nagle odezwało się coś we mnie: „Uklęknij teraz, zawołaj do Pana, a otrzymasz światło na temat siebie samego i. wszystkiego". Przyszła również siła. Ukląkłem i zacząłem się głośno modlić. Choć byłem z natury silny, drżałem na całym ciele. Krzyczałem do Boga, Boga mego ojca: „Zlituj się nade mną! Daj mi jakiegoś człowieka, który by mi wskazał drogę do Ciebie. Chcę być wolny. Sam obiecałeś. Jestem zniewolony przez szatana. Pomóż mi więc!" Gdy pomodliłem się do końca, przyszedł nieznany dotąd pokój. Poczułem, że zostałem wysłuchany! Dwa tygodnie później, w poniedziałek 28 stycznia wczesnym rankiem, odwiedził nas znany powszechnie agent handlowy z Łodzi i jak zwykle zaoferował swe materiały. Gdy już chciał odejść, zwrócił się do mojej siostry ze słowami: — Marto, jest u nas kurs biblijny, czy nie słyszeliście o tym? Znów przyjechał brat Schmidt, który był już kiedyś u was. W dzień będą rozważania biblijne, a wieczorem ewangelizacja. Przyjedźcie do brata Kowalskiego (u którego odbywały się spotkania zielonoświątkowców). Ruszył ku wyjściu. Zaraz zabrzmiało mi w uszach: „Widzisz, zaprosił Martę, a nie ciebie, twój czas już się skończył". Ale w drzwiach się zatrzymał, popatrzył na mnie tak jakoś szczególnie i powiedział: — Panie Kruger, pana również zapraszamy serdecznie. Kamień spadł mi z serca. Odnalazłem szybko Biblię mego zmarłego ojca i pospieszyłem na miejsce spotkania. Miałem nogi jakby uskrzydlone. Ranek i popołudnie minęły błyskawicznie. Chociaż niczego nie pojąłem z tych wykładów biblijnych, czułem się szczęśliwy, że jestem na spotkaniu. Wieczorem była ewangelizacja. Śpiewano dużo krótkich pieśni, które nazywano refrenami. Było to dla mnie coś nowego. Ale śpiewałem z innymi. Następnie usłyszałem świadectwa dwóch młodzieńców. Mówili o swym szczęściu, jakie odnaleźli w Jezusie Chrystusie. Kazanie Amerykanina było krótkie. Po nim zaśpiewał pewien brat z Łodzi, Alfons Mittelstadt. Jego pieśń trafiła mi do serca, bo przedstawiała moje życie i mój obecny stan. Ludzie stopniowo zaczęli wychodzić, a ja stałem jak przygwożdżony. „To jest godzina łaski, dzień twego zbawienia". Inny głos chciał mnie oderwać: „Zaczekaj jeszcze, jesteś już wolny i spokojny. A jeśli dzisiaj całkiem się nawrócisz, nie będziesz już mógł rozpocząć dalszych studiów". Stałem niezdecydowany. W tym momencie brat Fryderyk zwrócił się do mnie: — Gerhadzie, dziś wzywa cię twój Zbawiciel, przyjmij Go więc. Długo czekał na ciebie. Łzy spływały po policzkach tego duchowego ojca w Chrystusie. Nigdy nie zapomnę jego kochanej twarzy. To właśnie on od roku 1913 aż do owej godziny wstawiał się nieustannie do Boga za mną. Ukląkłem i modliłem się. Ale nie byłem sam. Około 20 innych młodych ludzi wołało na kolanach do Boga o łaskę, wyznając swe grzechy. To było prawdziwe przebudzenie. Wiele płaczu i szlochania, przebaczeń i wyznań. Nie przeszkadzało mi to, co się wokół dzieje. Podniósłszy ręce zacząłem nagle wołać: „Jezus! Jezus! Jezus! Jezu, Ty umarłeś za mnie! Zbawiłeś mnie, uwolniłeś, odkupiłeś swoją własną krwią! Poszedłeś na krzyż, jaki mnie się należał!" Łzy radości płynęły mi z oczu. Potem wstałem z kolan i głośno powiedziałem: ,,Bracia, zaśpiewajcie pieśń: «Jestem zbawiony, czy znasz to słowo? Jakże brzmi słodko dla mnie. Mój Zbawiciel zawołał tam na krzyżu: wypełniło się dla ciebie! Teraz wolno mi śpiewać i radować się w mym Zbawicielu, który mnie tak uszczęśliwił"". Jeszcze tego wieczora złożyłem świadectwo o moim Zbawicielu. Kiedy wróciłem do domu, obudziłem swą kochaną matkę i poprosiłem o wybaczenie. Była bardzo zdumiona. A potem przełamała swą nieufność do mnie i modliła do Boga. O "zielonoświątkowcach" nie było owego wieczoru żadnej mowy. Matka cieszyła się, że "Złośnik" zginął, a przed nią stał jakby nowo narodzony syn. Tego samego wieczoru moja siostra nawróciła się, a po tygodniu jeszcze jeden z braci. Parę dni później odezwało się we mnie: "Pójdź i przyznaj się właścicielowi majątku, że skradłeś mu z pola strąki grochu". Rozpętała się wewnętrzna walka. Jednak również nazajutrz odbierałem to samo wezwanie. Poprosiłem więc Boga o siłę i odwiedziłem tego polskiego gospodarza, który jednocześnie był w naszej wsi wójtem. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, a ja przyznałem się mu do tego grzechu, będąc głęboko poruszony. — Niech ci Bóg błogosławi, młodzieńcze. Pozostań wierny Bogu i bądź błogosławieństwem dla swego otoczenia. Wzruszony uścisnął mi dłoń. W drodze do domu odczuwałem wielką radość. Nowa pieśń rozbrzmiewała w mym sercu i śpiewałem coraz głośniej. Było jeszcze wiele takich dróg. Nie od razu, lecz w pewnych odstępach czasu. Nie potrzebowałem rozmyślać wiele o swym starym życiu i doszukiwać się w pamięci tego, co powinienem uporządkować, gdyż Duch Boży sam mi o tym przypomniał. Miałem tylko słuchać Jego głosu. Chwała i dzięki Mu za to! A potem przychodzili znajomi. Wielu chciało posłuchać, jak nawróciłem się u zielonoświątkowców. Szczerze i swobodnie wyznawałem im: „Bóg mnie nawrócił. Dał mi łaskę. I chcę na zawsze o Niego należeć. Módlcie się jednak za mnie, abym pozostał Mu wierny". Nie patrzono na mnie krzywo za tę naukę. Lubiłem godziny kontemplacji w tej szczególnej społeczności u boku Jezusa. Pragnąłem wielbić Go, modlić się do Niego, radować się Nim. I gdy znajdował się też ktoś taki, klękaliśmy i razem trwaliśmy w modlitwie. Brat Fryderyk Kowalski miał sędziwą matkę (sam miał już ponad pięćdziesiątkę). Stała się ona dla mnie drogą przyjaciółką w Chrystusie. Często przy niej siadywałem i opowiadała mi o swych głębokich doświadczeniach z Jezusem. Jej świadectwa są mi jeszcze dzisiaj błogosławieństwem. Ale wątpliwości moje bynajmniej się nie skończyły. Pewnego dnia, kiedy wracałem z pola, po drodze znów dręczyła mnie myśl, czy rzeczywiście jestem uratowany. Czy moje imię faktycznie figuruje w Księdze Żywota, czy też może pewna wspólnota przyjęła mnie do siebie? Ukląkłem wśród żyta i przy zachodzie słońca powiedziałem Jezusowi: „Zbawicielu, słyszysz te wątpliwości, ratuj mnie więc przed nimi!". Wówczas przepłynęła przeze mnie wielka radość. Nie byłem w stanie otworzyć ust. Otoczyła mnie głęboka, święta cisza i odezwało się we mnie: „Moje imię figuruje w księdze życia, wiem o tym z całą pewnością. On wziął na siebie przekleństwo grzechu, zniszczył mój list dłużny". Była to pieśń często śpiewana w czasach przebudzenia. Potem wstałem z kolan i zaśpiewałem ją pełnym głosem. Od owego dnia aż do dziś zawsze zwyciężałem taką pokusę. Chwała Imieniu Pana! Nieco wcześniej przeżywałem w trakcie czytania pewnej książki wątpliwości na temat mego nawrócenia. Autorem jej był pewien pastor. Opisał on tam swe nawrócenie. Spojrzałem w siebie: „Nie, ja tak swego nawrócenia nie przeżyłem". Czytałem i inne książki. Również w nich nawrócenia wyglądały inaczej niż moje. Zwątpienie to wzmocniło się, radość i pokój zaczęły powoli znikać. Ukląkłem wówczas przed Biblią i modliłem się: „O, Panie, daj mi jakieś słowo z Twej księgi, abym zobaczył, że mnie nawróciłeś". Otworzyłem i znalazłem Słowo Boże zapisane w Ewangelii św. Jana 3,16. Bóg spojrzał na mnie i pomógł uzyskać zaraz właściwe słowo. „A więc Bóg pokochał świat." „Tak, ja należę do świata. Ty mnie pokochałeś. Jestem Twój, bo wierzę Twemu słowu. Ty, Jezu Chryste, umarłeś za mnie i Swoją krwią pozyskałeś mnie na wieczną własność". Od owej godziny Biblia stała się moją doradczynią we wszystkich sytuacjach. Pewnego razu przyszedł do mnie wujek i powiedział: — Słyszałem, Gerhardzie, że chcesz się dać ochrzcić. Czy to prawda? Właściwie dotąd nie myślałem o chrzcie. Teraz zacząłem. Czytałem Dzieje Apostolskie i znalazłem tam słowa: „Upamiętajcie się i niechaj się każdy z was da się ochrzcić w imię Jezusa Chrystusa". Tak, pokutę dał mi Bóg. Ale chrztu jeszcze nie przyjąłem. „Panie, chcę to zaraz uczynić!" Wkrótce też odbył się mój chrzest. Posłużyła temu rzeka mojej rodzinnej wioski. Zebrały się setki ludzi, Niemcy i Polacy. Bracia poprosili, abym po polsku powiedział świadectwo o swym nawróceniu i wyjaśnił chrzest. Spojrzałem ku Panu. „Czy mam powiedzieć publicznie kazanie, ja nędzny człowiek, który tak długo nie znałem Ciebie, mój Zbawicielu?^' Wówczas przeniknęła mnie cudowna moc Boża, słowa zostały jakby włożone mi w usta i zacząłem mówić bez strachu, wypełniony miłością Jezusa. Stało się prawdą to, co wypowiedział mój sąsiad pewnego razu, w roku 1916: „Gerhard będzie kaznodzieją". Ale dopiero wiele lat później, w roku 1959 — jak już wspominałem — sam dowiedziałem się o tym. Matka — Walter, dziecko moje, Walter! Ach, żebym tak mogła jeszcze raz cię ujrzeć... Gdybym tak mogła wyrwać cię z ziemi własnymi rękami! Słyszałem lament mej kochanej matki po utracie syna. W sierpniu 1942 wyrwała go spośród nas okrutna śmierć na froncię wschodnim. Czterech synów w ciągu dwóch lat. A jednak jeszcze trzech miało być zaliczonych w poczet umarłych. Dostałem urlop specjalny i pojechałem do matki. Jak mogłem ją pocieszyć? Długo siedzieliśmy bez słowa, a potem wykrzyknęła te właśnie zdania. Uderzały one we mnie jak sztylet, jak miecz. I długo myślałem o matce, o matkach, i dalej myślę o niej. Była córką bogatych i szacownych gospodarzy, u których również mieszkał pastor. Mieli bowiem obszerny dom rodzinny. Wyszła za mąż mając 23 lata. Po trzecim dziecku ojciec opuścił kolonię niemiecką w Rosji i osiedlił się w Prusach Wschodnich, będących niegdyś kolebką jego ojców. Matka dała życie 12 dzieciom, spośród których jedno zmarło kilka miesięcy po urodzeniu. Często musiała pozostawać sama z dziećmi. Głównie w okresie czteroletniej niewoli ojca, kiedy to mogła otrzymać od niego tylko 4 pocztówki. Potem, kiedy znów byli razem, ojciec jeździł często w dalekie podróże misyjne do kolonii niemieckich w niepodległej Polsce. Był to czas przebudzenia. Matka nie narzekała, lecz znakomicie prowadziła gospodarstwo i starała się uczynić z nas, dzieci, przyzwoitych ludzi. Często też musiała być sroga. Przy takiej gromadce zdarzało się, że kara nie zawsze trafiała na winowajcę. Żałowała tego wtedy w naszej obecności i mówiła: "No, chyba ci to jednak nie zaszkodzi." Choć była bardzo zapracowana, zawsze znajdowała czas, by nam opowiadać o swych doświadczeniach z Bogiem, zwłaszcza podczas burzy, kiedy to zbieraliśmy się wokół niej jak pisklęta. Pod koniec wojny przeżyła swe nowo narodzenie. Sama umiała to wymodlić. Miała dobre serce dla żebraków, a było ich na Wschodzie bardzo wielu. Wciąż jeszcze wspominam nasz worek kaszy jęczmiennej stojący w kącie. Gdy przychodziła jakaś biedna kobieta lub dziecko, matka nasypywała kubek, czasem dwa, kaszy do torby. Serce skakało mi wtedy z radości, bo zawsze bardzo współczułem biednym, nawet wtedy, gdy byłem dzieckiem. Jakim jasnym przykładem była dla mnie matka! Później na kolanach dziękowałem za to Bogu. Często obdarowywała żebraków butami czy odzieżą, zwłaszcza w porze zimowej. Czasem grzali się u nas długo. Do naszego domu przychodziło wielu gości, najwięcej wtedy, gdy ojciec wracał z którejś ze swych podróży. Goszczono ich ..czym chata bogata" i wystarczało też dla nas, dzieci. Przed przybyciem gości musieliśmy pozamiatać podwórze i wszystko uporządkować; żadne przedmioty nie miały prawa być porozrzucane. Pokoje przyozdabiano pięknymi kwiatami ogrodowymi, w czym celowała moja siostra. Doprawdy wprowadzano w czyn Słowo Boże z 12 rozdziału Listu do Rzymian: ,,Okazujcie gościnność". Czasami odwiedzał nas również jakiś bardzo szanowany gość. Przypominam tu sobie brata Grudzińskiego z Olsztyna, wysokiej rangi urzędnika, także brata Stanisława Krakiewicza z Warszawy, który był radcą ministerialnym. Byli to przyjaciele ojca. Jakże prości byli jednak ci bracia, aczkolwiek zajmujący wysokie stanowiska! Przyjeżdżali, by zamieszkać w domu wieśniaka. Do dzisiaj przemawia to do mnie. Broń mnie, Panie Boże, abym pogardził jakąś chatą! Matka znała również głos Pana i słuchała tego głosu. Było to gdzieś w roku 1920. Panowała wtedy wielka bieda. Wiele wdów bało się o swe dzieci. Pewnego wieczoru matka przyszła z obory z wiadrem mleka. Czekaliśmy już na nie. Było go niewiele; mieliśmy bowiem mało krów, które prawie nie dawały mleka. Wlała do garnka i miała postawić na kuchni, ale nagle zastanowiła się, przelała do kanki, wzięła bochen chleba, który sama wypiekła, spojrzała na nas z miłością i powiedziała: — Dzieci, bądźcie grzeczne, idą do cioci Apel. Gdy wrócę, dostaniecie jeść. Teraz weźcie sobie chleba. U ciotki zastała drzwi otwarte. Weszła, ale w kuchni nikogo nie znalazła. Cicho otworzyła sypialnię i zobaczyła, że jej siostra leży chora, otoczona czworgiem swych dzieci. — Właśnie prosiłam Pana Boga o mleko — powiedziała ciotka — a On dał mi też chleb. Ze łzami podziękowały obie Bogu. Słowo Boże traktowała dosłownie. Po swym nawróceniu pojechała kiedyś z masłem do miasta. Dobrze jej zapłacono. Potem potkała w mieście sąsiada Radke. Rozmowa zeszła na cenę masła. Matka podała mu o jakieś 5 fenigów za dużo. Uświadomiła sobie to dopiero później. Powiedziała nam, że musi pójść do wujka i wyjaśnić swą pomyłkę. Często potem opowiadała nam o tym zdarzeniu i upominała, byśmy byli rzetelni i zawsze prawdomówni. Nasza matka miała dobre zdrowie i krępą budowę. Musiała krzątać się wszędzie, na polu i w domu, na wsi i w mieście. Jeszcze dziś zadaję sobie pytanie, jak potrafiła to wszystko wytrzymać. Jej siłą była miłość do dzieci, duża odpowiedzialność i Boże zrozumienie obowiązków rodzicielskich. Nie rozumiała chrztu dorosłych. Sprzeciwiała się, gdy chciałem się ochrzcić i jeszcze w dniu mego chrztu powiedziała: — Gerhard, jeśli dasz się ochrzcić, to nie pokazuj mi się więcej na oczy, bo powiem wujkowi Bohlke! — Wujek Bohlke był jej bratem. Ale kiedy po chrzcie wróciłem do domu i pozdrowiłem ją, powiedziała: — Tak późno dziś przyszedłeś, ryż już wystygł i nie będzie ci smakować. Tak, taka była matka, bo właśnie była matką. Po raz ostatni widziałem ją jesienią 1944 w Ortelsburgu, gdzie odwiedziła mnie po przesunięciu się frontu wschodniego. Mieszkałem wtedy u pastora baptystów, Pawlitzkiego. Tak się razem z nim cieszyła, jakby też została ochrzczona. Owej niedzieli miałem właśnie kazanie. Matka słuchała i była nad wyraz szczęśliwa, mimo śladów bólu na twarzy. — Gerhard, umiesz dobrze mówić. Nie popadnij jednak w pychę. Może wspomniała, jak się jąkałem w dzieciństwie? A jednak Pan Bóg obrócił wszystko ku dobremu. Pożegnaliśmy się na dworze. Pamiętam ostatnie jej słowa: — Gerhardzie, nie chciałabym cię stracić. Już czterech odeszło do wieczności. Kto wie, co się jeszcze stanie? Niech cię Bóg ma w Swojej opiece! Już jej więcej nie zobaczyłem. Zaginęła gdzieś na Wschodzie, wiosną 1945. Ale w wieczności zobaczę ją znowu. Matko... przez Boga przeznaczona na to - Radość, cierpienie i nieraz męka. Matko... Nie z własnego wyboru. Dlatego wierna, Chociaż nieraz nierozumiana. Ciebie nigdy nie będę się wstydzić. Moi bracia — Gerhard, weź Zygmunta za rękę i jeśli chcecie, wy również możecie pójść do szkoły. Ale uważaj, nie zostawiaj go samego, by się pośpieszyć lub brykać z kolegami! Tak upominała mnie matka prawie codziennie, gdy wybierałem się z bratem do szkoły. Był o rok starszy ode mnie, ale na skutek tzw. „choroby angielskiej” znacznie słabszy i bardzo nieśmiały, można powiedzieć, bojaźliwy. Wspólnie nieraz pozwalaliśmy sobie na bijatyki z chłopakami. Dzieliliśmy się łupami, którymi bywały sąsiedzkie gruszki lub zwędzone gdzieś pieniądze. Nawrócił się kilka dni po mnie i był bardzo szczęśliwy. Wujek powstrzymał go przed chrztem. A on stał na brzegu rzeki, patrzył na mój chrzest i gorzko płakał. Rok później dał się ochrzcić. W nim również tkwiła wrodzona złość. Najbardziej odczuwały to konie, zwłaszcza w letnie upalne dni, kiedy musiał orać nimi kamieniste pole. Nawet je kopał. Syn sąsiada, Hugo, opowiedział mi parę lat temu taką oto rzecz: Latem, po nawróceniu Zygmunt orał stary i bardzo twardy zagon koniczyny. Było gorąco i parno. Konie źle ciągnęły. Twarda ziemia sprawiała im wiele trudu. Hugo był bardzo ciekaw, co ten nawrócony teraz zrobi, bo mówiono dokoła we wsi, że dręczył konie. Zygmunt zatrzymał. Nie wyszedł jednak przed konie, jak zwykle przy takich okazjach, aby je skopać, lecz dalej stał za pługiem. Nie oglądając się, ukląkł, wzniósł ręce ku niebu i głośno się modlił. Za jakieś pół godziny zabrał się dalej do pługa. Konie były już wypoczęte. Śpiewał. Ponieważ najwięcej z całego rodzeństwa pracował na gospodarce rodziców, miał też ją odziedziczyć. Musiał jednak pozostałym braciom i siostrze wypłacić ich udziały. W podobnej sytuacji synowie chłopscy żenili się z córkami bogatych rolników. Zygmunt wiedział, że powinien wziąć sobie za żonę jedynie dziewczynę wierzącą. Nie był jednak stanowczy i dał się szybko namówić. Ale niebawem bardzo tego żałował i starał się to naprawić. Poradzono mu, by wziął sobie pannę z sąsiedniej wsi. Początkowo wahał się, ale później się zgodził. Niebawem był już zaręczony. Powiedział jej o swym nawróceniu, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia, gdyż raczej stroniła od wierzących. Krewni chcieli jednak wprowadzić ją do rodziny, bo była bogata. Uczęszczałem wtedy do Szkoły Biblijnej w Gdańsku i co jakiś czas odwiedzałem swą rodzinną wieś. Teraz przyjechałem właśnie po tych zaręczynach. Musiałem wygłosić kazanie na temat Lota, jego przywiązania do spraw ziemskich i końcowego etapu jego życia, jakim było piekło. Bóg był obecny — czułem bliskość Jego Ducha. Po kazaniu padliśmy wszyscy na kolana. Gdy czuliśmy wśród siebie Ducha Bożego i jeden po drugim zaczęliśmy głośną modlitwę, doznawałem wewnętrznego przynaglenia, by spojrzeć na Zygmunta. Zobaczyłem, jak po policzkach spływają mu łzy. A potem zdjął z palca pierścionek zaręczynowy, wzniósł ręce i powierzył Bogu swą drogę życiową, prosząc Go o wybaczenie. Przeprosił na klęczkach również swe rodzeństwo. Następnie zaczął wielbić Pana jako swego Zbawiciela i opiekuna. We wsi oczywiście szeroko rozwodzono się nad jego postanowieniem. Zygmunt jednak nadal się cieszył, że zerwał z narzeczoną, zgodnie ze swym sumieniem. Potem ożenił się z pewną biedną dziewczyną, której rodzice pracowali na folwarku. Wkrótce został zarządcą wielkiego majątku w sąsiednim powiecie. Często słyszałem, jak śpiewał sam wschodnią pieśń, której refren brzmiał: ,,Rosjo, Rosjo, idziemy ci z pomocą. Zbawiciel umarł również za ciebie". Łzy spływały wówczas po jego twarzy i modlił się gorliwie za ten naród. W sierpniu 1942 on również poległ w Rosji. Ostatni jego list do mnie był jakby listem pożegnalnym. pisał: ,,Pozostało nas jeszcze 7 z kompanii. Właśnie parę odłamków wyjąłem z kołnierza. Testament mam ze sobą i modlę się..." Na drugim brzegu zobaczymy się ponownie. Młodszy brat Erich Urodził się jesienią 1919, w rok po powrocie ojca z Syberii. Był bardzo podobny do Roberta, najstarszego brata. Ojciec szczególnie go kochał, bo był to pierwszy syn po 4-letniej bolesnej rozłące. Po moim nawróceniu również on doznał przebudzenia. Ale nie od razu oddał życie Bogu, lecz się wahał. Uczył się ślusarstwa. W ciągu dnia dużo było we wsi ruchu, jak to na wiosce. A jak kto nie miał roboty, szedł sobie pogadać do kuźni. W owym czasie wiele mówiono wśród młodzieży o nawróceniach. Erich też dołożył swoje trzy grosze i zaczął żartować sobie z innymi na temat nowo nawróconych. Stał właśnie przy wiertarce. Jakoś nieszczęśliwie palec dostał mu się pod wiertło. Skończyło się to amputacją. Dwa lata później Pan nawiedził ponownie naszą wioskę i niektórzy zaczęli nowe życie. Również Erich przychodził na zgromadzenia. Bracia i siostry dostrzegali, jak bardzo działał w nim Duch Boży. Ale i teraz był oporny. Po jakimś czasie znów się zdarzyło, że kilku chłopaków przyszło do kuźni, by pożartować z nowo nawróconych rówieśników. Dołączył do tego Erich. I oto znów wydarzył się wypadek. Otóż wpadł mu do oka wiór. Przerażony opuścił kuźnię i pomknął do lekarza. Jakiś czas potem przeszedł przez „zieloną granicę" do Niemiec. Był rok 1937. Wkrótce znalazł się w szeregach Hitlerjugend. Duszę jego wypełniał jad i nienawiść do Żydów. Ojciec natomiast zwykł często prowadzić przyjacielskie rozmowy z żydowskimi handlarzami, zwłaszcza po dobiciu jakiegoś targu. I chociaż nierzadko zdarzało się, że go oszukali, to za każdym razem opowiadał im o Mesjaszu. Handlarze opuszczali nasz dom głęboko poruszeni. Nieraz widziałem, jak ocierali sobie łzy. Ojciec prenumerował gazety żydowskie: ,,Przyjaciel Syjonu" i „Nadzieja Izraela". Teraz jednak był już u Pana. W maju 1933 zmarł na dolegliwości serca, jakich nabawił się w czasie pobytu na Syberii. Przekonałem się, że ci, którzy poznali Prawdę, ale nie byli skłonni jej słuchać i oddać życia Jezusowi, wpadali prędzej czy później w nowy prąd z Zachodu, w hitleryzm. Stawali się wówczas gorsi od tych, którzy niczego się nie nauczyli o zbawieniu Pańskim. Później ci, którzy byli już wierzący, ale zamknęli się na dalsze Prawdy Boże lub nawet je zwalczali, nie rozpoznali tego ducha piekielnego, który potrafił maskować się gorliwą religijnością. Przywódcy, wśród nich także przełożeni, którzy swego czasu stawiali opór działaniu Ducha Świętego i wyrażali się obelżywie na temat Jego wylania, zostali porwani przez ten antychrześcijański strumień i utonęli w jego odmętach. Przełożeni małych społeczności mieli niekiedy więcej informacji i orientacji w tej sprawie, niż znani szeroko ewangeliści i kaznodzieje. Kto nie znajdował się w przystani Jezusa Chrystusa, stał się ofiarą tej brudnej ideologii. Gdy po wejściu Niemców mój brat wrócił do naszej wioski rodzinnej, byłem zdumiony jego nienawiścią do Żydów. Reagował zupełnie inaczej niż dawniej. Instynktownie bałem się go i uważałem na to, co mówię. Moje drugie kazanie po nawróceniu opierało się na 13 rozdziale Ewangelii św. Marka, gdzie jest powiedziane: „I wyda na śmierć brat brata..." Pamiętałem o tym słowie. Jednakże upomniałem brata, by skierował się sercem do Jezusa. Ale natrafiłem na granit; zaczął mi po prostu grozić. Pewnego dnia powiedział do mnie przy matce i młodszym bracie: — Gerhard, przestań mi gadać o tym żydowskim synu. Wkrótce z nimi zrobimy porządek, potem weźmiemy za kołnierz również was, zielonoświątkowców. Twarde i nieprzejednane było spojrzenie jego oczu. Wiedziałem, że opanował go inny duch, hitlerowski. Teraz mogłem już tylko się modlić. On też poszedł do kuźni i przywitał się ze starymi kumplami. I znowu wzięli na języki ludzi pobożnych i zaczęli się z nich ' nabijać. Owego ranka brat Emil Witzke poczuł jakiś przymus wewnętrzny, by pójść do kuźni. A przez niego często objawiały się dary Ducha. Właśnie wszedł, gdy mój brat głośno nadal bluźnił, nie licząc się bynajmniej z wejściem Emila. Ten wówczas podszedł śmiało do niego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł dobitnie: — Erich, pierwszy raz zapłaciłeś za to palcem, drugi raz okiem; uważaj teraz, żebyś nie zapłacił za to życiem. Erich bez słowa wyszedł z kuźni. Pod wieczór wprowadzał wóz do stodoły. Zazwyczaj był zwinny i silny. A teraz coś mu się stało. Jakaś żyła w nim pękła i poczuł okropny ból. Temperatura podskoczyła prawie do 41°. Szybko zabrano go do szpitala. Jednakże ludzie stanęli przed zagadką. Całe konsylium lekarskie natychmiast zwołane, nie potrafiło mu pomóc. Po dwóch dobach już nie żył. We wsi podawano sobie z ust do ust: „Wyrok Boży!" Również niewierzący, będący pod wpływem hitleryzmu, przekazywali sobie tę nowinę szeptem. Nikt nie ośmielił się donosić na wierzących władzom. Śmierć mego brata wszystkich zaszokowała. Spośród mych rodzonych braci jeszcze jeden stoi mi przed oczyma. Miał imię Ewald, które dostał po siódmym bracie, zmarłym parę miesięcy po urodzeniu. Ewald był słabowity, podatny na choroby. Wyrósł jednak na dryblasa i już w wieku lat 16 miał prawie 190 cm. Dalej już nie rósł. Wyróżniał się zdolnościami muzycznymi i lubił śpiewać. Gdy wybuchła wojna, miał 13 lat. Zabrano go niebawem do Hitlerjugend, choćby ze względu na wzrost. Był on szeroko otwarty na Słowo Boże. Mogłem z nim rozmawiać o Jezusie. Chętnie słuchał. A wtedy właśnie nasze drogi rozeszły się. Wciągnięto go do SS i wylądował w kancelarii obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Od niego dowiedziałem się o okropnościach, jakie tam się działy. Gdy w końcu dostał urlop, powiedział: — Mamo, nie wrócę już tam, nie, mamo, nie... — Złapią cię i zabiją... — Nie, mamo, nie wrócę już tam. Wkrótce przyjdą Rosjanie, to wezmę ciebie i uciekniemy razem na Zachód. I tak się stało. Ale po drodze został zatrzymany przez Polaków z żandarmerii. Aresztowano i sąd wojskowy skazał go na śmierć. Wyroki takie wykonywano natychmiast. Widział jak wieszano żołnierzy. Wtedy zawołała matka do Boga — publicznie wezwała Go na pomoc: „Boże, czterech synów straciłam, a tego mają mi powiesić!" Bóg wysłuchał jej modlitwy. Wyłączono go spośród skazanych i wysłano przepełnionym pociągiem, wraz z konwojentem do pewnej placówki SS. Po drodze udało mu się przy pomocy ziomków oswobodzić od konwojenta i zniszczyć papiery. Bez dokumentów zameldował się w jednostce wojskowej, niby jako maruder i został wkrótce wysłany na zbliżający się front, w charakterze żołnierza rezerwisty. W czasie kapitulacji udało mu się uciec przed rosyjskimi jednostkami frontowymi, a rosyjskie władze okupacyjne wysłały go na Zachód jako ciężko chorego na gruźlicę. Jego młodzieńcza twarz i poczciwy wygląd wzbudziły współczucie pewnego wyższego oficera. Potraktował go nieomal po ojcowsku. Udało mu się przetransportować go niebawem do strefy amerykańskiej. Zobaczyłem się z nim wreszcie, gdy już przebywał w sanatorium przeciwgruźliczym w Sonnenblick, niedaleko Marburga nad Lahn. Wtedy pragnął jedynie pokoju z Bogiem. Po tych wszystkich okropnościach, jakie widział w Mauthausen, czuł się załamany i nie chciał już żyć na tej ziemi. Trzy dni przed śmiercią przeżywał radość i szczęście u boku Jezusa. Wiedział, iż wkrótce Pan powoła go do siebie. Nie mogłem pojechać na jego pogrzeb, bo miałem wtedy ewangelizację. Ale tam, po drugiej stronie on również czeka na mnie. Było jak w Antiochii "A gdy oni odprawiali służbę Pańską i pościli, rzekł Duch Święty..." — Wspólnota, w której mówił Duch Święty. Co działo się poprzednio? Służyli Panu i pościli. Są to Pańskie okoliczności i warunki. Przy ich spełnieniu mógł się Duch Święty odzywać we wspólnocie. Miał swą przestrzeń w Antiochii. I ludzie byli Mu posłuszni. Coś takiego przeżywałem też w zborze rodzinnym w Przesięku. Zbór miał radę starszych i diakonów. Gdy było ich wielu, wtedy mówił Duch Boży w różnorodny sposób. Robotników wysłano do winnicy Pańskiej, zajmowano też nowe miejsca. Był to chyba rok 1924 lub 1925, kiedy w taki. sposób niektórzy bracia wyjechali do Argentyny, do prowincji Chaco. Tam się osiedlili i dziś istnieją tam zbory. Tak, Duchowi Świętemu dano miejsce. Nikt nie przepychał się, by zabrać głos. Bracia służyli w większości tak, jak prowadził ich Duch Święty. Były objawienia, wizje, proroctwa, uzdrowienia chorych, śpiewanie w językach, ze świetnymi komentarzami lub interpretacjami ku zbudowaniu i pokrzepieniu. Katastrofy gospodarcze lub ludnościowe przewidywano poprzez Słowo rozeznania i proroctwa, a bracia i siostry wiedzieli, jak się zachować. Bardzo często udzielano pomocy, która łagodziła nieco biedę i nędzę. Nie dyskutowano przy tym ani nie roztrząsano gorączkowo, jak to bywa dzisiaj w różnych wspólnotach czy zborach. Bracia stawali przed Bogiem, zanosili Mu problem i czekali na wskazówkę od Pana. Oto przykłady: Młody człowiek, (który jeszcze dziś żyje) zachorował ciężko na astmę. Podupadał w oczach. Z trudnością już przechodził nawet kilka kroków. Często, gdy pod koniec tygodnia przyjeżdżałem do domu, widywałem go siedzącego w fotelu na podwórku. I oto nagle rozeszła się po wsi niewiarygodna wiadomość: „On jest zdrów, błyskawicznie został uzdrowiony i wczoraj wieczorem poszedł zaraz na zgromadzenie u Kowalskiego". Jak się to stało? Jedna z sióstr, która dziś nadal żyje, Maria R. doznała przynaglenia wewnętrznego, by się za niego modlić. Niezupełnie jeszcze oddał się on Panu. Duch Boży powiedział jej, że ma do niego pójść i powiadomić, iż powinien zawołać do siebie braci, by się nad nim pomodlili, a będzie uzdrowiony. Dwukrotnie Pan Bóg przemówił do niej w ten sposób. Posłuchała i poszła. W tym samym czasie musiał również brat Fryderyk Kowalski modlić się za niego i wówczas zobaczył w objawieniu zwiędłe rośliny, całkiem już obumarłe. Potem nagle zaczęły pączkować wśród cudownej, świeżej zieleni, która wyglądała bardzo przyjemnie. Wówczas zrozumiał, że ów chory na astmę będzie uratowany mocą Bożą. Tymczasem chory zawiadomił braci, że mają do niego przyjść, namaścić go olejem i modlić się nad nim z nałożeniem rąk. Zapragnął cały służyć Panu. W naszej wsi przebywali właśnie bracia Winiarski i Jakub Rotenbusch, którzy przybyli w odwiedziny. Brat Fryderyk poprosił ich, by odwiedzili tego chorego, co zaraz chętnie uczynili. Podczas nałożenia rąk przeniknęła chorego Boża moc, wstał i poszedł tego samego wieczoru razem z nimi na zgromadzenie. W czasie wojny musiał pełnić służbę daleko na północy w Finlandii. Teraz ma 60 lat i mieszka w Nadrenii. Wiele tego rodzaju cudów Bożych wydarzyło się w Przesięku. Brat Fryderyk miał pewnej nocy, pod koniec stycznia 1933, wizję we śnie. Ujrzał liczbę 666, która ukazywała się, wznosiła i zanikała. Obudził się i spytał w modlitwie Boga, jak ma to zrozumieć. Zobaczył wtedy twarze Józefa i sług faraona, a zwłaszcza okoliczności pokazane im w dwóch obrazach. Spokojnie zasnął ponownie, napełniony Duchem Bożym. Powtórnie ukazała mu się to sama liczba wraz z zawołaniem: ,,Czuwajcie!" Parę dni później świat dowiedział się, że Hitler został kanclerzem Rzeszy! Fryderyk wiedział, że on wystąpi pod postacią Antychrysta, że stanie się wielki i że zniknie. Wspomniany już brat Emil Witzke został zabrany z 4 innymi mężczyznami pod koniec sierpnia 1939 do polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, gdzie niewymownie cierpiał. Skazano go już na śmierć i wtedy jeszcze raz pomodlił się do Pana, pochylając się nisko. Miał wtedy taką wizję: Na wielkim walcu stał dumnie rozkraczony Hitler. I na tym walcu był napis ,,Niemcy". Następnie przytoczył się do niego inny mniejszy walec z napisem ,,Polska". Postawił nań stopę. Wówczas zaczęły toczyć się ku niemu walec za walcem z nazwami wszelkich dalszych państw, które Hitler po kolei brał. Teraz stał bardzo potężny, z ręką grożącą i państwami pod swymi stopami. Ale wtedy walce zaczęły się poruszać. Jeden po drugim znikały spod nóg zdobywcy, a w końcu również zniknął walec z napisem ,,Niemcy". Wtedy wywrócił się on sam. Brat Emil ocknął się i wiedział już, że Hitler wkroczy do Polski, a potem zajmie wiele innych krajów, ale będąc u szczytu władzy zacznie się staczać. Powiedział do swych wiejskich towarzyszy niedoli: ,,Miejcie jeszcze trochę cierpliwości, za parę dni przyjdą Niemcy i będziemy wszyscy wyzwoleni". W ludzi, którzy stracili nadzieję wstąpiła na nowo siła życia. I faktycznie, niebawem wybuchła wojna z Polską i uwolniono ich z polskiego obozu. Moja wiara doznawała często cudownego wzmocnienia w tej wspólnocie. Oto przykład. Pieśń nr 428 z naszego śpiewnika nabrała dla mnie wielkiego znaczenia na pewnym zgromadzaniu w niedzielne popołudnie. Życzyłem w sercu podobnego błogosławieństwa innym braciom i siostrom. Ale nie odważyłem się, jako młode dziecko w Chrystusie, zaproponować jakiejś pieśni. Nie czułem się jeszcze tego godny. A więc przed pójściem na spotkanie poprosiłem Boga na kolanach, aby dotknął serca brata Fryderyka tak, by on tę pieśń zaśpiewał. Pocieszony poszedłem na nabożeństwo. Po paru pieśniach chóralnych wstał Fryderyk i powiedział: — Siostry i bracia, ciągle muszę na tej godzinie wieczornej myśleć o wspaniałej pieśni „Panie, prosimy żarliwie". Otwórzmy nasze śpiewniki i zaśpiewajmy pieśń nr 428! Ze łzami dziękowałem Bogu. Tu w zborze zostało też potwierdzone moje powołanie do służby Panu. Była to moja ordynacja i możliwość wyboru rodzaju służby. Wkrótce po nawróceniu, kiedy błagałem Boga o światło w kwestii mego zawodu, stało się dla mnie jasne, że nie mogę już działać na niwie polityczno-społecznej. O kaznodziejstwie też nie myślałem, bo byłem — jak to powiedział Mojżesz — ciężkiego języka. Trudno mi było przemawiać do ludzi. Przyczyniło się do tego znaczne osamotnienie w dzieciństwie z powodu upośledzenia mowy. Ale poprzez nowo narodzenie coś się ze mną w tej sferze życia stało. Wszędzie chodziłem, by z radością świadczyć o mym Zbawicielu, Jezusie Chrystusie. Nazywano mnie nawet „Kruger - Alleluja." Ale na zgromadzeniach siedziałem cicho i nie śmiałem wystąpić, chociaż bracia często mnie do tego namawiali. Aż pewnego dnia, parę tygodni po chrzcie, pojawiło mi się przed oczyma słowo z 13 rozdziału Ewangelii św. Marka. Poczułem, jak mnie przenika moc Boża i że mam wstać, by zabrać głos. Tymczasem brat Fryderyk już powiedział: — Bracia, jeżeli ktoś wśród nas otrzymał od Pana słowo na tę godzinę, niech się nie powstrzymuje, lecz je wypowie. Czekałem, ale nikt nie wstał. Wtedy popatrzył na mnie i nie spuszczał wzroku. Wstałem przeto i odczytałem ten werset św. Marka. Pan dał mi właściwe słowo i wszyscy zostali ożywieni Duchem Bożym. Nie miałem wtedy jeszcze daru języków, ale moc Ducha Świętego wypełniła mi serce, które coraz bardziej pragnęło kochać Jezusa. Wówczas otrzymałem przynaglenie, by pójść na pocztę do sąsiedniej wioski. Nigdy poprzednio czegoś takiego nie robiłem, bo listonosz przynosił codziennie korespondencję do domu. Wybrałem się wcześnie. Gdy pojawiłem się tam, urzędnik pocztowy rzekł: — Przyszedł pan naprawdę w porę! Czekają tu dwa listy polecone do rąk własnych, jeden z Niemiec, a drugi z Gdańska. Z Olsztyna pisał brat Grudziński z wiadomością, że ma dla mnie na widoku dobrze płatną posadę. Korzystną ze względu na matkę, bym jej pomógł wykształcić swych młodszych braci. W liście z Gdańska było zaproszenie od brata Schmidta do Szkoły Biblijnej. Co robić? W ciągu najbliższych dni trzeba się było zdecydować. Zanim przyjechałem do domu, ukląkłem w lasku i całą sprawę oddałem Bogu. Nie było mi dane, bym podniósł z radością list z Niemiec i dziękował Panu, gdyż jakiś wewnętrzny opór powstrzymywał mnie od tego. Co zaś do listu z Gdańska, to ręka podniosła go szybko i wielbiłem Boga w głos. Moja droga była jasna — do Szkoły Biblijnej w Gdańsku. Matka nie mogła tego zrozumieć. Spodziewała się, że będę dobrze zarabiać i jako wierzący nie będę przepuszczać pieniędzy — jak się to u nas mówi — a więc niczego nie tracić, lecz wspomagać pozostałe dzieci, łożąc na ich naukę. Bóg przyszedł mi jednak z pomocą i byłem w stanie powiedzieć matce z wiarą: — Mamo, żadne nieszczęście nie dotknie naszego domu, dopóki będę w Szkole Biblijnej. Żadna krowa ani świnia, żaden koń nie padnie. I Bóg ochraniał nadal gospodarstwo. W całej wsi srożyła się różyca świń. A my zostaliśmy od tego uchronieni. Mój wierzący brat, który był ze mną, przeżywał pod tym względem cud za cudem. Również matka składała wszystko w Boże ręce i nic już przeciwko temu nie mówiła.
 
 
  www.jezuspanem.pl.tl